O górach, wędrówce, bieganiu i wszystkim tym co mnie pasjonuje i co spotykam na swojej drodze. Generalnie gnam wszędzie tam gdzie mogę, gdzie się da i póki sił mi wystarczy. Jak trzeba zwalniam ale niechętnie.
Trzeba korzystać póki warun jest. Cel nadal ten sam tylko droga do góry i na dół inna. Zaczynamy w Godziszce i dnem doliny Potoku Granicznego podchodzimy na wschodni stok Skrzycznego. Czym wyżej człapiemy tym stok coraz bardziej dęba staje, zakosy trzeba robić coraz gęstsze. Krajobraz powyżej lasu zmienia się w iście bajkowy. Schronisko na Skrzycznym osiągamy dwoma wariantami, ja trafiam prosto na taras (śniegu w tym miejscu jest ze 3 m), Krysia z Darkiem atakują od trasy narciarskiej. Tradycyjna chwila przerwy przy herbatce z "sokiem" i w dół. Skuszony łąką poniżej tarasu zjeżdżam nieco na prawo od schroniska i odkrywam, że góra nagle spada stromo w dół i chyba nie do końca jest to najwłaściwsza linia zjazdu. Długim trawersem w lewo pokonujemy "urwisko" Skrzycznego i dojeżdżamy do grzbietu biegnącego w kierunku Buczkowic. Śnieg na grzbiecie mocno przewiany nie daje frajdy ze zjazdu. Na Becyrku opuszczamy grzbiet i przez las, krzaki i po twardym śniegu zjazd w dolinę (brrrr). Pętla fajna ale warun śniegowy zmienił się diametralnie.
Masyw Skrzycznego zawsze mnie hipnotyzuje jak przejeżdżam drogą Bielsko - Żywiec. Jego wschodnie zbocze wygląda imponująco, a jak pojawi się dobry warun śniegowy nie trzeba długo mnie namawiać żeby zabrać narty i wybrać się na Skrzyczniaka. Wyjątkowo intensywne opady śniegu sprawiły, że początkiem roku, właściwie w każdym zakątku polskich gór da się turować, a że na Skrzyczne jest dość blisko nie ma co szukać innego miejsca. Szybki plan zakłada podejście z Lipowej Doliną Zimnika na Kopę Skrzyczęńską i dalej granią przez Małe Skrzyczne na Skrzyczne i powrót do doliny wzdłuż szlaku niebieskiego. Początkowo poruszamy się ubitą przez skutery drogą. W końcu zmuszeni jesteśmy zacząć stromsze podejście. Świeży opad śniegu sprawia, że moje, dość historyczne już hagany niespecjalnie dają radę i brnę po kolana w puchu. Daję szansę po torować Darkowi, który jest po raz pierwszy na swoich nowych nartach, od razu widać różnicę sprzętową, ledwo do kostek się zapada. W tym miejscu wypada wspomnieć o Krysi, która na fokach jest pierwszy raz i jej narty jak by nigdy nic ledwo w puchu się chowają. W zakosy podchodzimy przez bukowy las aż do drogi stokowej, która wyprowadza nas na grań prowadzącą już na szczyt. Po chwili odpoczynku w dość zatłoczonym schronisku zaczynamy długi zjazd, w świeżym puchu, do Doliny. Zimnika. Warun turowy rewelacyjny oby utrzymał się jak najdłużej!!!
Prognoza tego poranka nie zachęcała do wyjścia z domu, a już na pewno nie do pojechania w góry ale, my jakby na przekór odpalamy auto i gnamy do Bielska Białej na kolejną górę naszej 50-tki. W Bielsku wita nas lekki opad mokrego śniegu i błoto pośniegowe na drodze dojścia pod kolej linową na Szyndzielnię. Mijając dolną stację kierujemy się drogą stokową w górę i w chwili nieuwagi przegapiamy odejście szlaku i brniemy w coraz głębszym śniegu w bliżej nie określonym kierunku. Oczywiście nie honor zawrócić 100 m, jak to ja nie trafię, trzymam się twardo wyznaczonej linii i nie zważając na coraz głośniejsze utyskiwanie mojej drugiej połowy toruję ścieżkę w świeżym śniegu. W końcu udaje nam się dotrzeć do szlaku czerwonego prowadzącego z Dębowca przez schronisko pod Szyndzielnią na sam jej szczyt. Brodzenie w śniegu, opad i jeszcze kilka przeciwności losu sprawia, że w drodze powrotnej korzystamy z kolei linowej, która błyskawicznie zwozi nas w dół.